Pracownicy nazywają pojazdy napakowane do ostatniego miejsca "świniobusami". Na łamach "Gazety Wyborczej" narzekają - Wożą nas jak bydło.
W całej sprawie poszkodowani czują się pracownicy polskiego oddziału firmy Walter Koops. To europejska korporacja logistyczna. Polacy w niej pracujący, są kierowcami tirów.
Na własny koszt przyjeżdżają z rożnych stron kraju do Poznania, skąd już autobusami są zabierani do oddziałów firmy i jadą wiele godzin do Anglii, Niemiec czy Włoch.
Na wiosnę, ze względu na pandemię w autobusach z 50 miejscami jeździło 25 osób. Teraz, jak przekonują pracownicy, nie obowiązują już te zasady, zuepłnie jakby drugiej fali zachorowań nie było. Autobusy są pełne.
Pracownicy szukali pomocy na własną rękę w inspekcji pracy i w sanepidzie. Wezwali nawet policję, która miała skontrolować warunki przewozu.
Okazało się jednak, że pracodawca wykorzystuje lukę w prawie i wszystko jest zgodne z rozporządzeniami. Wprawdzie określono w nich zasady przemieszczania się, ale limity pojawiły się tylko dla autobusów publicznego transportu zbiorowego.
Dlatego w komunikacji publicznej pasażerowie mogą zajmować jedynie 50 proc. miejsc siedzących. Nie dotyczy to jednak transportu prywatnego, a takim jest przewóz osób do pracy. Wniosek zatem z tego taki, że jeśli firma nie chce, to nie musi się troszczyć o pracowników.
Kierowniczka polskiego oddziału Wolter Koops w rozmowie z "GW" zapewnia, że firma nie ma sobie nic do zarzucenia. - Jeżdżą po dwa 60-osobowe autobusy, a w nich po 30 pracowników. Policja nie uznała, że robię coś źle - mówi na łamach dziennika.
Mimo że nie ma sobie nic do zarzucenia, to nie chciała wypowiadać się publicznie pod nazwiskiem.